czyli
Z Aleksandrą Pisz, aktorką Teatru Nie Teraz, rozmawia Ryszard Zaprzałka.
Dekadę temu trafiłaś na teatralne zajecie warsztatowe, które w tarnowskim Gimnazjum nr 4 prowadził nasz szef, Tomasz A. Żak (zresztą z pomocą dwóch aktorek TNT, Ewy Tomasik i Agnieszki Rodzik). Czas pokazał, że z tamtej grupy adeptów teatru tylko Ty stałaś się częścią naszej teatralnej trupy. Jak wspominasz tamten czas? Czego się wtedy nauczyłaś?
To był bardzo dobry, wartościowy czas. Taki okres poszukiwań – odkrywania tego, co naprawdę mnie interesuje i tego, jaka forma sztuki daje mi najwięcej radości i satysfakcji. I zdecydowanie – działania grupy adeptów TNT dostarczały mi tej satysfakcji sporo. Już po kilku pierwszych zajęciach teatralnych czułam, że to, co się tam dzieje, ma znaczenie. Pamiętam, że było we mnie bardzo mocne przekonanie, że to nie są zwykłe „warsztaciki” ani „wypełniacz” wolnego czasu. Postrzegałam te zajęcia jako aktywność, która dodawała energii – bo było dużo ruchu, pracy nad ciałem – ale jednocześnie rozwijała i kształtowała mnie jako osobę, bo było tam też miejsce na pracę z tekstem, emocjami i tym, co wewnątrz. Nie brakowało też solidnej dawki wiedzy. Jako bardzo młodzi ludzie najbardziej podziwialiśmy pana Tomasza właśnie za jego wiedzę – intelekt i oczytanie. Oczywiście nie tylko, ale najbardziej za to.
Jak trafiłaś na te zajęcia? Pamiętasz koleżanki, kolegów; konkretne projekt, może spektakle? Czy ktoś z Waszej grupy podjął studia aktorskie?

Wszystko zaczęło się w roku 2014 od udziału w spektaklu Teatru Nie Teraz pt. „Kreon 2010”. Reżyserowi (panu Żakowi) była potrzebna młoda osoba, dziewczyna. Pan Tomasz zauważył mnie podczas otwarcia Parku Artystów im. Jerzego Brauna. Młodzież z Gimnazjum nr 4 przygotowała wtedy oprawę artystyczną, a ja śpiewałam. Dostałam propozycję wraz ze starszą o rok koleżanką – miałyśmy w tym przedstawieniu spełniać rolę chóru. Po kilku spotkaniach koleżanka zrezygnowała.
Jako nowa osoba w zespole tego konkretnego spektaklu, naturalnym było dla mnie dołączenie również do szkolnego koła teatralnego, które z czasem przekształciło się w stały, młodzieżowy zespół. Tworzyli go: Aleksandra Dziąćko, Wiktoria Wątroba, Julia Jachym, Dominika Kawa, Bartłomiej Cup i Kamil Giebał. Początkowo działały z nami również Weronika Ferdynus i Agnieszka Czarnik (plus kilka innych osób, ale bardzo krótko). Była to grupa niezwykle różnorodna pod względem charakterów – prawdziwy wachlarz osobowości. Z niektórymi wciąż mam kontakt, najczęściej z Bartkiem.

Zrealizowaliśmy razem kilka ciekawych projektów. Jednym z pierwszych było wielkie plenerowe widowisko „List do ciebie” w Alei Dębów Katyńskich (pan Tomasz połączył wtedy wykonawczo nas-uczniów z kilkoma nauczycielami i pracownikami technicznymi szkoły). Był też spektakl dedykowany powstańcom warszawskim – „Na ciebie już czas”, oparty na poezji Tadeusza Gajcego, a przed wakacjami radosne widowisko „Na wyspach Bergamotach” według tekstów Jana Brzechwy. Pamiętam konkursy recytatorskie (z sukcesami!) i „Naukę chodzenia” z wierszami Andrzeja Bursy. No a swoistym finałem naszej pracy był spektakl „Nie odchodź mnie. Tryptyk Kresowy” – opowieść o szczęśliwym domu, z którego trzeba było uciekać, a do którego później wracały myślami miliony Polaków zesłanych na Syberię. Przedstawienie było oparte na poezji Stanisławy Wiatr-Partyki. Uwielbialiśmy to nasze wspólne „granie”…
A jednak, z tego, co mi wiadomo, nikt z nas nie zdecydował się na studia aktorskie. Również ja, bo z góry założyłam, że tam nie pasuję, że będę odstawać, że okażę się „gorsza”. Oczywiście, było to zupełnie bezpodstawne przekonanie i wynikało jedynie z mojego zniekształconego postrzegania samej siebie, teraz nie widzę siebie w ten sposób.

Wróćmy jednak do „Kreona 2010” i jednak do teatru, do którego trafiłaś nie przez jakąś akademię. Jakby nie było zaczęłaś od adaptacji teatralnej klasyki – „Antygony” Sofoklesa. Jak wchodziłaś w ten spektakl? Jakich miałaś partnerów na scenie? Czego się wtedy nauczyłaś o aktorstwie jako takim?
W „Kreonie 2010” właściwie nie kreowałam stricte roli. Byłam „chórem” razem z Ewą Tomasik, która też wprowadziła mnie w spektakl od strony muzycznej. Oprócz niej, moimi partnerami scenicznymi byli też Magdalena Zbylut w roli Ismeny i Przemysław Sejmicki w roli Kreona.
Myślę, że jak na pierwsze kroki w aktorstwie, tego typu kreacja była trafionym wyborem. Oswajałam się wtedy ze sceną, z ruchem, z własnym głosem. Uczyłam się tego jak oddychać i co zrobić, żeby ciało słuchało, a nie przeszkadzało w zadaniach aktorskich (choćby tych podstawowych). Tym, co bardzo pomagało mi na tamtym etapie, było wywoływanie konkretnych emocji przez działania na „fizyczności”. Czasem warto mocno się zmęczyć, żeby wiedzieć, jak autentycznie zagrać zmęczenie (łatwiej wtedy płaczliwie śpiewać).
W sumie nader szybko stałaś się pełnoprawnym członkiem TNT. Jako licealistka występowałaś już w dwóch ważnych spektaklach, które mocno podróżowały po kraju.
Tak, w krótkim czasie weszłam wtedy w dwa tzw. zastępstwa” w „Balladzie o Wołyniu” i w „Wyklętych”. Było to jednak wcielenie się w postaci już wcześniej wykreowane, a nie budowanie roli od podstaw.

A jak odbierałaś tematykę tych przedstawień, odwołujących się do przemilczanej historii Polski, skądinąd do dzisiaj raczej niezbyt obecną w edukacji? Jak sobie radziłaś z traumą kreowanych przez Ciebie postaci?
Tematy Wołynia i Żołnierzy Wyklętych były mi już wcześniej znane, bo wspominane w szkole, ale muszę przyznać, że dosyć powierzchownie. Mój udział w tych konkretnych spektaklach był więc dla mnie bardzo rozwijający, poszerzający wiedzę.
I te historie, które poznałam podczas przygotowań do przedstawień, były trudne. Były okropne. Szczególnie teksty i wspomnienia dotyczące rzezi wołyńskiej. Trudno o tym czytać, trudno analizować to wszystko w głowie, ale pamiętam, że kiedy uświadamiałam sobie, że to się działo naprawdę i te wydarzenia były realne – realna tragedia, prawdziwa ludzka krzywda – to dodawało mi to siły i przekonania, że te nasze teatralne działania są naprawdę wartościowe. I potrzebne.

W kwestii traumy kreowanych postaci – oczywiście, jak wspomniałam wcześniej, mówimy o przerażających wydarzeniach. Jednak nigdy nie miałam problemu z oddzieleniem tego, co na scenie i tego, co poza nią (a przynajmniej nie przypominam sobie takiej sytuacji). Nie jestem pewna czy to dobrze, czy źle. Ponoć podobno prawdziwych artystów cechuje nadwrażliwość i pewna niestabilność emocjonalna… I pierwiastek szaleństwa jest wskazany, żeby móc naprawdę „wczuć się” w rolę… Skłaniam się bardziej ku temu, że to dobrze – spokojna lepiej się wysypiam.
A którą rolę uważasz za tę już naprawdę własną?
Może „Koniec Świata. Dramat, który nie ma końca”. Pod względem przygotowań była to z pewnością pierwsza rola w pełni zbudowana od podstaw. „Koniec Świata…” był spektaklem traktującym o konflikcie kulturowo-religijnym w Europie. I tutaj interesujące jest to, że bardzo dobrze wspominam w tym spektaklu wszystko, oprócz… właśnie mojej roli – Abir.

Postać dzikiej dziewczyny, która uciekła z miejsca będącego czymś w rodzaju obozu koncentracyjnego dla katolików, ale co ważne – nie była jedną z nich. Była tą, która wierzących prześladowała i do tego zadania szkolono ja (czy też – tresowano) od narodzin. I taka właśnie bohaterka trafia do grupy ludzi prześladowanych za wiarę, którzy żyją w zamkniętym mieście, gdzie panuje śmiertelna zaraza roznoszona przez szczury. Kolejne wydarzenia prowadziły Abir do wewnętrznej przemiany moralnej i duchowej, czego ostatecznym zwieńczeniem było przyjęcie przez nią chrztu i nowego imienia – Maria.
I to brzmi bardzo dobrze, ale w mojej opinii – nie udało mi się stworzyć takiej Abir, jaką powinna być. Miałam duży problem z odnalezieniem w sobie rysu buntowniczego i dzikości pojmowanej w sposób fizyczny. Bo ta młoda dziewczyna powinna być maszyną do zabijania, ale taką drapieżną – jak dzikie zwierzę, które w najmniej spodziewanym momencie może zaatakować. Kompletnie nie było tego we mnie. Nie miałam właściwie z czego czerpać, bo prywatnie emocja złości nie była we mnie dzika i wybuchowa – raczej w tamtym okresie życia uderzałam chłodem albo jadem. W każdym razie – brakowało mi doświadczeń buntu z pierwiastkiem szaleństwa – ot, choćby wybicia szyby kamykiem. Tak więc – ta trudność pojawiła się już na wczesnym etapie prób i sądzę, że nie udało mi się jej pokonać. To, co miało być drapieżne, wychodziło sztucznie i robotycznie. Ten sam problem miałam zresztą kilka lat później przygotowując rolę w spektaklu „Rzeczpospolita” według eseju Marii Konopnickiej „Polskie ziemie: krajobraz”.
A Twoja ostatni – jak na razie – rola, czyli postać Laury, aktorki, ale też córki Marii Konopnickiej? W przedstawieniu „Pisz do mnie więcej” kreujesz postać autentyczną. Ile w niej jest Ciebie?

Ach! Rola przecudowna! Laura Pytlińska, młodopolska diva – jedna z moich ulubionych postaci scenicznych, a przecież nie tylko scenicznych, bo to właśnie postać autentyczna – córka Marii Konopnickiej. Praca nad tą rolą była naprawdę wdzięczna – bo o ile wiemy sporo o Laurze, to jednocześnie jest też pole do pewnych dopowiedzeń i „domalowywania” jej cech. Sam fakt, że mamy do czynienia z okresem Młodej Polski i środowiskiem Przybyszewskiego, już był dla mnie interesujący – wpisał się w moje zainteresowania badawcze. A kiedy poczytałam więcej o Pytlińskiej, zagłębiłam się w historię jej życia i relacji… już wiedziałam, że się zaprzyjaźnimy.
Z takim nastawieniem też bardzo przyjemnie było mi budować rolę. Do tego dochodzi również dar jakim są moi wspaniali partnerzy sceniczni – Piotr Piecha w roli Antka i Anna Warchał w roli Marii. Nie dość, że doświadczeni, zawodowi aktorzy (Piotr skomponował muzykę i pięknie akompaniuje nam na harmonii), to jeszcze prywatnie bardzo dobrzy i ciepli ludzie, z którymi aż chce się współpracować i spędzać czas.
A Laura… Mam też delikatne poczucie, że jest to postać „skrojona” pode mnie. Nie wiem dlaczego tak czuję – nie chodzi raczej o to, że bohema jakoś wyjątkowo do mnie przemawia. Chociaż… delikatność i kobiecość z pewnością jest mi bliższa niż buntowniczość.
Od lat krążą legendy o pracy w TNT, o metodzie tej pracy, którą stosuje Tomasza A. Żak. A jak Ty byś to opisała? Jesteś w tym od ponad dziesięciu lat – można rzec, że od dziecka do jak najbardziej kobiety…
Wspominałam już o ruchu i pracy nad ciałem, a jednocześnie o pracy z tekstem, emocjami i tym, co wewnątrz.
W kwestii ciała – wyjątkowo mocno doceniam element treningu fizycznego podczas przygotowania roli i prób oraz ćwiczenia wokalne, które też wielokrotnie były związane z ruchem i wysiłkiem. Te działania pozwalały na wydobycie pełni ekspresji, właściwie nie jedynie fizycznej, a psychofizycznej. Wiem, że podejścia do tego typu pracy z aktorem są różne, ale według mnie – ciało jest nie tylko narzędziem, ale też nośnikiem emocji, a skoro tak, to samo analizowanie i omawianie tego, co dzieje się z bohaterem na nic się zda, jeśli nie zostanie to osadzone właśnie w ciele. Owoce takiej pracy są dla mnie bardziej prawdziwe, a to ważne, bo – przynajmniej w większości przedstawień Teatru Nie Teraz – o prawdę tutaj chodzi (a nawet prawdę przez duże „P”).

Nie jest jednak tak, że analizowanie i praca z tekstem jest wypierana przez fizyczność. Każda scena i każda postać są osadzone w konkretnych realiach – historycznych, społecznych i osobistych. Metoda pracy pana Tomasza to też szczegółowe omawianie tych okoliczności, które pozwala na skonstruowanie postaci w danym momencie, w danej scenie, ale też postaci jako takiej – w pełni. A więc jest i praca z tekstem, i praca z emocjami.
I również praca z tym, co wewnątrz. To, co zawsze doceniałam w pracy w Teatrze Nie Teraz to dążenie do dobra – po pierwsze: poprzez wybieranie prawdy, poszanowanie przeszłości i tych wartości, które są dla mnie jednoznacznie pozytywne i osadzone w tradycji katolickiej (Teatr dla Tradycji); po drugie: poprzez czystość intencji i uczciwość wobec widza – jakkolwiek naiwnie to nie brzmi, chodzi po prostu o to, żeby zrobić nie tylko dobrą robotę, ale też pozostawić coś dobrego w ludziach, którzy zdecydowali się dać nam tę szansę.
Zapytałem Cię o te teatralne retrospekcje, miedzy innymi dlatego, że niedawno umieściłaś w mediach społecznych tekst, w którym jakby definiujesz swą dorosłość i zwracasz uwagę otoczenia, że już nie jesteś dzieckiem, ani nastolatką. Wyraziłaś to dowcipnie, że już „nie jesteś >Olusią< dla obcych ludzi”.
Mój tekst to nic innego, jak zbiór myśli, które nawarstwiały się we mnie przez długi czas. Zamieszczenie mojego „manifestu” teraz jest znaczące o tyle, że nie chcę już dłużej czekać na to, aż będzie odpowiedni moment na zabranie przeze mnie głosu w sprawach, które mnie dotyczą. W sprawach, które mnie frustrują, z którymi się nie zgadzam. Chodzi o to, żeby przenieść punkt ciężkości z dbania o wszystkich wokół, na dbanie najbardziej o siebie i o moich bliskich. Szukam siebie w sobie. W tym, jak interpretuję rzeczywistość, jak czuję muzykę, jak rozumiem słowa w budujących dyskusjach. W tym, kogo WYBIERAM do swojego świata. I szukam w sobie siły, która pozwoli mi ten świat kształtować tak, by był bezpieczny i piękny.

To piękne i mądre, co mówisz. A ile w tym jest naszych wspólnych doświadczeń teatralnych, ile premier i miejsc niezwykłych, do których dotarliśmy naszym busem, naszą „Senioritą”?
Miejsc niezwykłych tyle, że aż trudno je wszystkie zliczyć (a niektóre niestety już zacierają się w pamięci). Wśród tych, które zajęły szczególne miejsce w moim sercu, muszę wymienić Bieszczady i Cisną (z barem Siekierezada); Żarnowiec i Muzeum Marii Konopnickiej; Radom i Muzeum Wsi Radomskiej; Warszawę, w tym Tomice i Dwór Brzozówka… To, co w tych miejscach było najcenniejsze, to nie tylko krajobrazy czy architektura, ale przede wszystkim wyjątkowi, serdeczni ludzie.

Nie sposób nie wspomnieć też o samych podróżach naszą „Senioritą” – „Panią Mercedes”. Każda trasa była przygodą, nawet gdy zdarzało się nam błądzić w poszukiwaniu właściwej drogi. Ileż tam było budujących rozmów! A szczególną radością były niespodziewane wycieczki krajoznawcze organizowane przez pana Tomasza. Dzięki nim dotarłam do miejsc, do których bez teatru trudno byłoby mi się wybrać – m.in. Klasztor Cystersów w Lubiążu, Bazylika Maryi Panny w Licheniu, Muzeum Piastów Śląskich w Brzegu czy Święta Góra Grabarka… Zobaczyłam naprawdę kawał Polski. Ogromnie doceniam te doświadczenia.
No i oczywiście – góry! Za sprawą pana Tomasza stały się dla mnie wyjątkowym miejscem. A wejścia w środku nocy na Halicz, żeby zobaczyć wschód słońca, nie zapomnę do końca życia – to jedno z moich najpiękniejszych wspomnień.
No to pytanie ostatnie: co dalej?
Przede mną już ostatni semestr studiów magisterskich – Media Content & Creative Writing na Uniwersytecie Pedagogicznym w Krakowie. Żeby się z tego wytłumaczyć, wystarczy powiedzieć, że kocham tworzyć – a więc: malować, śpiewać, grać w teatrze i… pisać.
To, co wiem na pewno – to, że chcę, żeby teatr dalej był częścią mojego życia. Na ten moment nie wiem jednak jak działalność teatralna będzie się układać z moją przyszłą pracą. Mam w planie założyć rodzinę, więc w najbliższych latach stabilizacja będzie dla mnie priorytetowa. Oczywiście, mam nadzieję, że będę miała w dalszym ciągu przestrzeń do rozwoju, a więc też dla Teatru Nie Teraz – zarówno dla aktywności teatralnych, jak i dla zespołu bliskich mi ludzi – na to liczę.

Dziękuję za rozmowę, panie Ryszardzie.
To ja dziękuję, Pani Aleksandro.
Przygotował: R. Zaprzałka i T.A. Żak.