
czyli
Batuta moja miłość
To kobieta, która urodziła się z batutą w dłoni… To jedna z najbardziej wyrazistych osobowości tarnowskiej kultury, o iście renesansowych horyzontach, kobieta instytucja, a przy tym osoba bardzo ciepła i wrażliwa, emanująca zda się niespożytymi siłami witalnymi. Pisze wiersze, maluje i haftuje, uczy i studiuje, ale przede wszystkim komponuje i dyryguje. Kilka lat temu obchodziła jubileusz 50-lecie pracy pedagogicznej i 30-lecie pracy dyrygenckiej. W kolejnej odsłonie swoich wspomnień – gdy ma się świadomość sześćdziesięciu lat podroży z “muzyką pod rękę“, snuje refleksje na temat przebytej ścieżki zawodowej. Tym razem wspomina swoje związki z… liceum muzycznym w Krakowie.

Dawno temu w Krakowie… część pierwsza.
Jak moi czytelnicy zdążyli już zauważyć w poprzednich odcinkach, moją ulubioną formą literacką są podróże – wprzód i wstecz do przeszłości. Jest to cecha charakterystyczna mojej ciągłej „gonitwy myśli”. Czasem, jakiś watek zaczynam ale z niego wychodzi „zwrot do tyłu”.
Ten dzisiejszy temat nasunął mi się podczas ćwiczeń na fortepianie, gdy akurat grałam etiudy i sonaty, które kiedyś „tłukłam” w liceum muzycznym. Oczywiście był też Bach – ale ja jako nastolatka niezbyt umiałam jeszcze „wejść w piękno tego geniusza muzycznego”. Zdecydowanie bardziej „czułam” muzykę programową czyli obejmująca tyko konkretny temat, która prowadziła mnie swoja harmonią w świat wyobraźni, w krainę baśni i fantazji np. Modest Musorgski – „0brazki z wystawy”. Jest to cykl bajek muzycznych w oryginale napisany na fortepian (mistrzowskie wykonanie Władymira Horowitza). Tern cykl był opracowany w niezliczonej ilości aranżacji orkiestrowych, tudzież na poszczególne instrumenty – pojedyncze z akompaniamentem fortepianu.

Mój pierwszy dorosły portret
Mój roczny pobyt w Liceum Muzycznym w Krakowie obfitował w swoim krótkim czasowo wymiarze w niezwykle barwne i ciekawe historie, i to nie tylko muzyczne… Często zaskakujące i dzisiaj wręcz nie do pojęcia.
Jak już niejednokrotnie pisałam, że tamten czas nie był moim najbardziej twórczym pod względem utrwalonej programowej wiedzy szkolnej. Właściwie, to interesowało mnie wówczas wiele spraw i rzeczy poza muzycznych (i tak mi pozostało do dzisiaj), wtopiłam się w artystyczną atmosferę wielkiego miasta. W ten specyficzny klimat, przesiąknięty zapachem sztuki i artyzmu o wielowymiarowym formacie. Gdzieś na początku wspominałam, że do Liceum, a właściwie do Bursy artystycznej, pojechałam mając w walizce… moją ukochaną laleczkę. Miałam wtedy 14 lat, a w tamtych czasach było się jeszcze dzieckiem…

Jakże szybko z niesfornej, rozbrykanej dziewczynki stałam się pretendentką do statusu nastolatki, w szybkim tempie przystosowującej się do „troszkę dorosłego” środowiska artystycznego. Sprzyjał temu m.in. fakt, że bursę przy ul. Błonie dzieliliśmy (my muzycy) wspólnie z plastykami – to była „tykająca bomba osobowościowa”. Ja wtedy byłam nowicjuszką (ponoć nie brzydką!), więc szybko postanowiono mnie wprowadzić w „dorosły” świat artystycznej bohemy.
Oczywiście, była różnica pomiędzy „ośmioklasistami a dwunastoklasistami” – taki był wtedy podział klas. Ja plasowałam się na pierwszym szczeblu wtajemniczenia. Wprowadzanie mnie nie było aż tak wymyślne, jak to robili starsi wiekiem koleżanki i koledzy. Musiałam więc – chciałam czy nie, może bardziej chciałam z ciekawości spróbować jak smakuje papieros i „cienkie” winko. Oczywiście było to tylko raz, na szczęście później nie było już takich możliwości, bowiem zostałam przeniesiona do pobliskiego internatu Sióstr Urszulanek.
W bursie, w pokoju mieszkało nas sześć dziewczyn. Pamiętam dobrze ich twarze: Baśka, Antoska, Renat, Marysia, Teresa i Zosia, oraz sporo faktów z naszego wspólnego życia. W bursie artystycznej, o które nie koniecznie chciałabym szerzej pisać…
Z tamtego czasu pamiętam potańcówki, pierwsze zauroczenia chłopcami, pierwsze nieśmiałe pocałunki i „przytulanki”. Wszystko to, podczas muzyki odtwarzanej na gramofonie Bambino. Czasem do tych potańcówek przygrywali koledzy z ostatnich klas liceum muzycznego – „dęciaki” (instrumenty dęte: trąbka, saksofon, klarnet i puzon).

Nie było oczywiście takiej swobody obyczajów, jak to ma miejsce dzisiaj. Byłyśmy raczej porządnymi dziewczynami (przynajmniej ja), nie zupełnie jeszcze ufna osobnikom płci przeciwnej. Na moje szczęście nie spotkałam się tam z jakimiś incydentami ze strony chłopców. Generalnie, byłam postrzegana jako osoba nosząca głowę wysoko, nie pozwalająca na poufałości więc chłopcy raczej szanowali moja postawę w tym względzie.
Pamiętam, że zima 59/60 była wtedy tak mroźna, że nieraz wracałam od tramwaju do bursy przemarznięta i nogi miałam czerwone od zimna. Na szczęście w tym okresie zaczęła się już pojawiać na spodnie u dziewczyn (u kobiet to była chyba jeszcze rzadkość). Pamiętam, że za jakiś dobry stopień z fortepianu mama sprawiła mi takie spodnie – z niebieskiego aksamitu w czarne prążki.
Ratowało to moje biedne nogi (które dały o sobie znać później, po 60. , a zwłaszcza teraz). Wtedy także pojawiła się moda na pończochy elastyczne ze szwem tzw. helanko. W tamtych czasach to był ostatni krzyk mody!. Pamiętam, że były w różnych kolorach: żółte, czarne, czerwone i szafirowe oraz zielone. Oczywiście nie wolno było ich nosić do szkoły. Moim marzeniem był wówczas strój: czarny golf, czarne spodnie czarny lub czerwony sweter, biała spódnica i czerwone pończoch (patrz stary film „Kolorowe pończochy”).

Swobodny, lekki styl bycia artystą nie sprzyjał zajmowaniu się nauką, o czym wcześniej wspomniałam. Solidnie tylko przykładałam się do fortepianu (byłam w tym dobra), zaś w wolnym czasie chodziłam na randki. Zdecydowanie gorzej szło mi z moim drugim instrumentem czyli skrzypcami, które były instrumentem dodatkowym. W sumie jednak, nie szło mi to najgorzej, skoro grałam w orkiestrze szkolnej, jako trzeci skrzypek, którą prowadziła pani prof. Irena Pfajffer. Jakże ją jeszcze dzisiaj pamiętam – Postawna stara panna, która potrafiła z nas wykrzesać ducha muzycznego. Ćwiczyliśmy wtedy głównie dwa utwory orkiestrowe Stanisława Moniuszki. Była to uwertura koncertowa „Bajka” oraz uwertura do opery „Paria”.
Czemu jeszcze dzisiaj pamiętam takie szczegóły? Bo to była orkiestra, a mnie zawsze fascynowała orkiestra, batuta i dyrygent…
Profesor Pfajfferówna, była dla mnie, wtedy i dzisiaj, nie dościgłym ideałem dyrygenta. Lubiłam te próby z orkiestrą, patrzyłam na nią, uczyłam się ruchów dyrygenta… Nie wiedziałam jeszcze wtedy, a może nie śmiałam o tym myśleć, że może kiedyś i ja stanę kiedyś za pulpitem dyrygenckim.
Mój wzrastający głód obcowania z orkiestrą i muzyką na żywo miały zastąpić mi koncerty w Filharmonii Krakowskiej, na które regularnie chodziłam z moją ówczesna sympatią Olkiem. Towarzyszył mi również w wyprawach do teatru, na wystawy i filmy.

Mój pobyt w krakowskiej bursie zakończył się po pierwszym semestrze. Rodzice widząc lekki styl życia w bursie, postanowili to zakończyć i „rzucili” mnie na zupełnie mi obcy, koszmarny grunt internatu Sióstr Urszualnek. Klasztor mieścił się tuż obok Wyższej Szkoły Muzycznej, na przeciwko Poczty Głównej, którą to uczelnię później ukończyłam, Patrząc z okien mojego „więzienia” patrzyłam z tęsknotą w okna tamtej muzycznej, nie osiągalnej wówczas dla mnie, krainy…
Bożena Kwiatkowska
zdjęcia z archiwum autorki