
czyli NATURZYŚCI RAZ JESZCZE
Pomysł wyprowadzenia muzyki klasycznej z sal koncertowych czy filharmonii tak zupełnie nowy pewnie nie jest – dywaguje nasza krakowska korespondentka Katarzyna Cetera, ale zawsze jako nowatorski jest określany i traktowany. Zresztą swego rodzaju specjalnością Capelli Cracoviensis pod dyrekcją Jana Tomasza Adamusa stały się niekonwencjonalne przedsięwzięcia, które wymyśla i reżyseruje Cezary Tomaszewski. Ich ideą jest przede wszystkim ucieczka od sali koncertowej, odświeżenie sposobu obcowania z muzyką, pokazanie, że śpiewacy to tacy sami ludzie jak my, tyle że śpiewają znacznie ładniej.

Cezary Tomaszewski wielokrotnie wprowadzał muzykę ”pod strzechy” – Monteverdi był śpiewany w barze mlecznym a ORFEUSZ Glucka – w hali sportowej. Tym razem było inaczej: LIEDER IM FREIEN ZU SINGEN Feliksa Mendelssohna-Bartholdy’ego na chór a capella zostały – zgodnie z sugestią podsuniętą przez tytuł – zaśpiewane na świeżym powietrzu – i to w ruchu.
W październiku 1839 roku Mendelssohn w liście do swojego przyjaciela, poety Karla Klingemanna, napisał: Muzyka jest naturalna dopiero wtedy, kiedy czwórka przyjaciół idąc do lasu na spacer, może zabrać ją ze sobą i w sobie. Dla ilustracji tej myśli Mendelssohn skomponował 3 opusy LIEDER IM FREIEN ZU SINGEN – „Pieśni do śpiewania na wolnym powietrzu” – które po raz pierwszy w historii rzeczywiście wykonane zostały w lesie przez śpiewaków Capelli Cracoviensis w sierpniu 2012 roku.

Akcja wyprowadzenia muzyki, razem z wykonawcami i widzami w naturę, posłużyła również bliższemu przyjrzeniu się paradoksom związanym z odwiecznym konfliktem natury i kultury, oraz bezpośrednio uwikłanych w ten konflikt mieszkańców miast. Jak podkreślali wówczas organizatorzy przedstawień nie odwołujemy ani w przypadku deszczu, ani trzęsienia ziemi.
Tym razem trzęsienia ziemi nie było, burza nad Krakowem przeszła w sobotę po południu (spektakl był o 11). Swoista wędrówka ze śpiewem na ustach odbyła się w ubiegły weekend ponownie, po dziesięcioletniej niemal przerwie. I to trzykrotnie.

NATURZYŚCI to nie koncert plenerowy, ale niemal dwugodzinna wyprawa po krakowskim Lasku Wolskim, pełnym górek, dolin, wąwozów i kamienistych ścieżek – zwłaszcza po deszczu. W niedzielę po południu na przystanku pod zoo stawiła się jednak liczna grupa chętnych. Las pięknie wyglądał i pachniał – natura czekała na NATURZYSTÓW. Jak się okazało, ten najprostszy pomysł – śpiewanie romantycznych pieśni o naturze w naturze, podczas spaceru przez romantycznie malowniczy las – okazał się najlepszy. Były chwile naprawdę cudowne, kiedy wszyscy szli razem i śpiewacy śpiewali – szczególnie wtedy, gdy mieszali się z publicznością, bo czuliśmy się wówczas wewnątrz tej muzyki – a to zawsze jest niesamowite odczucie.

Teksty pieśni Mendelssohna mówią o ucieczce z miasta, tęsknocie za wyidealizowaną przyrodą, lasach, wiosennych fiołkach, słowikach, skowronkach, górach, o tym, że wśród zieleni wszak wszystko idzie dobrze, co kiedykolwiek serce przytłaczało – krótko mówiąc, o przewadze natury nad cywilizacją. Wędrując bez pośpiechu po kamienistych i błotnistych ścieżkach, oddychając świeżym, chłodnym powietrzem, słuchając głosów dochodzących ze wszystkich stron, zażywaliśmy i natury, i sztuki o niej opowiadającej. Wykonanie pieśni było swobodne i bezpretensjonalne, można by tak iść i słuchać.

Ale Cezary Tomaszewski zaplanował po drodze kilka przystanków, na których zespół CC zaprezentował ironiczny dystans do tematu. Na pierwszym przystanku artyści rozbiegli się po dolince, przytulając się do drzew. Na drugim przystanku, w wąwozie, odbył się zbiorowy pogrzeb ulubionych zwierzątek – śpiewacy głośno płakali nad kartonowymi pudełkami, wygłaszając mowy pogrzebowe (np. Przepraszam, że cię wykastrowałem). Pogrzeb przeszedł płynnie w dość amatorską choreograficznie wersję ŚWIĘTA WIOSNY – ofiarą miał być tu Czerwony Kapturek, który jednak wyrwał się i umknął z krzykiem do lasu. Może chodziło o pokazanie, że dziś nie jesteśmy w stanie traktować poważnie związku człowieka z przyrodą, bo taki związek nie istnieje?Kilkadziesiąt metrów dalej nastąpiła scena finałowa, podczas której na trawniku wykonawcy najpierw rozkładali się z kocykami i radyjkami a potem, przy marszu weselnym Mendelssohna, rzucali się sobie w ramiona w rozmaitych konfiguracjach.

NATURZYŚCI to nie koncert (mimo że artyści śpiewają) i nie wycieczka (mimo że przydały się wygodne buty), ani też – wbrew pozorom – spektakl plenerowy. Czym zatem są? Może pełnym inteligentnego humoru, przemyślanej gry aktorskiej happeningiem z wizjonerskim podejściem do muzyki? Tego nie rozstrzygnę, wiem jednak, że przez szczery, głośny śmiech i wzruszenie wśród uczestników Tomaszewski przybliża muzykę ludziom i udowadnia, ze można ja wykonywać nie tylko wszędzie, ale w zestawieniu z przyroda i absurdalnymi scenkami dostrzec jej głębszy sens. Dziś, w czasie popandemicznym, ten happening rozszerza swoje znaczenie o konieczność powrotu do integracji z naturą i drugim człowiekiem.
Katarzyna Cetera

















