
Odznaczenie Złotym Krzyżem Zasługi – 2002 rok.
Rozdział VII (z batutą w dłoni) cz. 3 b
czyli
ciąg dalszy mojej przygody z muzyką.

To kolejna część unikalnych wspomnień Bożeny Kwiatkowskiej, której trzecią /a/ część VII rozdziału publikujemy poniżej. Nasza bohaterka to kobieta, która urodziła się z batutą w dłoni…To jedna z najbardziej wyrazistych osobowości tarnowskiej kultury, o iście renesansowych horyzontach, kobieta instytucja, a przy tym osoba bardzo ciepła i wrażliwa, emanująca zda się niespożytymi siłami witalnymi. Pisze wiersze, maluje i haftuje, uczy i studiuje, ale przede wszystkim komponuje i dyryguje. Pierwsza część jej postojów pamięci pt. “Z batutą przez życie” ukazała się w formie książki przed wakacjami w 2023 roku, drugą część pt. “Batuta – czyli ciąg dalszy mojej przygody” może uda się przygotować wkrótce do druku. I podobnie, jak w przypadku części pierwszej, będziemy drukować kolejne jej rozdziały. Nasz portal jest patronem medialnym całego projektu. Tym razem nasza bohaterka, po raz kolejny, wraca do wspomnień związanych z jej wielką pasją, jaką była dyrygentura.

Cykl koncertów – „Z serca do serca”.
W miarę prowadzenia chórów coraz bardziej doskonaliłam mój warsztat dyrygencki, jak i wiedzę na temat prowadzenia chórów amatorskich. Na początku posiłkowałam się repertuarem już gotowym z literatury chóralnej. Najpierw przez dziesięć lat prowadzenia chóru męskiego, były to partytury na chór czterogłosowy męski. Po latach, gdy objęłam drugi z najważniejszych zespołów chóralnych w moim życiu – zespół kameralny „Tercjum”, który prowadziłam przez siedem lat, przerzuciłam się z formy męskiej na czterogłos chóru mieszanego. Wtedy już właściwie posługiwałam się aranżacjami własnymi. Coraz bardziej śmiała harmonia, skłaniająca się do współczesnego brzmienia, a także coraz bardziej awangardowe konstrukcje. Repertuar i formy muzyczne omówię szczegółowo w drugiej części książki pt. „Chór Harmonia”. Te ostatnie rozważania, kończące pierwszą część, będą już bardziej luźne – coś w rodzaju opowiadania, oraz refleksji z postojów przeszłości i będą spinać muzycznym kluczem całą pierwszą część.
Z pewnością najlepiej czułam się w muzyce sakralnej, w mniejszych lub większych formach. Teksty religijne, moje własne, oraz zaczerpnięte z poezji Jana Pawła II, a także innych mistrzów pióra – z czasem nauczyłam się bardzo zgrabnie łączyć z muzyką instrumentalną zespołów muzycznych, których z większym bądź mniejszym trudem udawało mi się poskładać do aranżacji moich widowisk. Formy od których zaczynałam kilkadziesiąt lat temu to były początkowo mistera bożonarodzeniowe lub maryjne. Miałam szczęście do dobrych narratorów – Zbyszek Guzy, Robert Błaszak…

Chór „Harmonia” – Tryptyk rzymski”.
To był rok 1999, suita kolędowa i pierwszy mój cykl koncertów – z serca do serca, o którym już wspominałam wcześniej. Potem, szereg misterów i widowisk w CSM Mościce, gdzie byłam zatrudniona do roku 2002. Następną formą był tryptyk – najpierw „Rzymski”, później „O Bożym miłosierdziu”, z akademickim chórem przy PWSZ, która stała się naszą macierzystą placówką. Pamiętam przygotowanie do konkursu chórów męskich w Chrzanowie. Były tam najlepsze chóry męskie, prowadzone przez dyrygentów płci męskiej, jako że w tamtych czasach mało było kobiet-dyrygentów.
To do dzisiaj bardziej męski zawód, wymagający od kobiety dużej siły zarówno fizycznej jak i charakteru. Dyrygenci w Chrzanowie – „starzy wyjadacze”, ja byłam właściwie wśród nich najmłodsza i muszę przyznać, bardzo oryginalna – zarówno pod względem wizualnym, jak i pod względem repertuaru. Repertuar, oprócz pieśni tzw. obowiązkowej – w tamtym roku była to „Hulanka” Chopina, wymagał pieśni klasyków chóralnych, ale także bardziej współczesnych kompozytorów. Ja wybrałam dla moich 20 śpiewnych ludzi „Kołysankę” Świdra. Świder to kompozytor 20 wieku, bardzo wymagający. Cechą jego linii melodycznej jest bardzo śmiała i nowoczesna harmonia, jak również nieprzewidziane zwroty melodyczne i harmoniczne. Ćwiczyliśmy z zespołem, było nieraz bardzo trudno, ale nigdy nie spostrzegłam zniechęcenia czy znużenia chórzystów. Znali mój perfekcjonizm i poświęcenie w pracy. To im dodawało „powera” i każda moja pochwała, motywowała ich do pracy. Owszem, byłam „piłą”, ale też zawsze gdy tylko coś się udało, nie szczędziłam pochwał, zachęty do pracy i uroczego uśmiechu, który tak chętnie moi panowie wychwytywali na mojej czasem zmęczonej twarzy.

IV Małopolski Koncert Chórów.
Odnośnie nowatorstwa aranżacji utworów przygotowanych na ten konkurs wybrałam między innymi utwór „Żaby”. Posłużyłam się wtedy po raz pierwszy muzyką elektroniczną naśladującą wieczorne kumkanie żab. To było specjalne nagranie, które miałam na taśmie magnetofonowej. Pamiętam ogromne zdziwienie jury, kiedy uruchomiłam magnetofon i rozległ się odgłos kumkania żab. Na konkursach chóralnych śpiewa się a Capella, a tutaj ni stąd ni zowąd kumkanie. Ta aranżacja wzbudziła powszechne zainteresowanie i wśród tych chórów, od lat prowadzonych przez starszych i doświadczonych dyrygentów, nagle ja – kobieta, wywalczyłam ze swoim chórem trzecie miejsce, a poziom chórów był wysoki.
Wszystko poświęcałam pracy – dom, życie prywatne. Pracowałam ponad siły. Na szczęście miałam wtedy gosposię, która fantastycznie prowadziła mi dom. W ten sposób nie musiałam się martwić, że dom i zwierzaki były zaniedbane. W domu w tym czasie były dwa psy i dwa koty, a na ranczo były cztery pieski, do których trzeba było codziennie jeździć i poświęcać im czas. Tym już zajmował się gospodarz, który pracował na moim ranczo. W soboty i niedziele jeździłam do nich z mężem. Miałam szczęście, że pomagali mi ludzie, których pracę bardzo doceniam, abym mogła poświęcić się muzyce, oraz nieocenioną pomoc męża, który dokumentował moją działalność, jeździł na koncerty. Reasumując, nie mogę sobie zarzucić lenistwa czy niesolidności. Miałam zawsze jedno słowo, które sobie ceniłam, byłam otwarta na pomoc ludziom, zwierzętom oraz moim chórzystom, gdy zachodziła taka potrzeba.

Konkurs chórów – Chrzanów.
Dbałam o zespoły, ludzi, moje zwierzaki, których miałam całą gromadkę. Zawsze otwarte serce (może za bardzo), można było na mnie polegać jak na Zawiszy. A jakie miałam uwagi do siebie jako do nauczyciela muzyki, fortepianu? Teraz po latach widzę, że może po latach brał górę przerost ambicji. Jeśli widziałam, że uczeń jest zdolny, zespół daje radę moim wymaganiom – dokręcałam śrubę, nie zawsze biorąc pod uwagę powiedzenie „bierz siły na zamiary”. To jest moja cecha charakteru, która nieraz „sprowadzała” mnie do parteru i studziła gorącą głowę i serce.
Za chwilę będzie trzy lata odkąd wycofałam się z aktywnego życia muzycznego i utonęłam w białych kartkach opisując życie ukochanym piórem. I tak jak na początku byłam szczęśliwa, że już nic nie muszę, tak wraz z upływem czasu jednak pojawia się pragnienie śpiewania i czuję harmonię dźwięku w głowie. Jest to tzw. wewnętrzne śpiewanie z powodu słuchu absolutnego, oraz wysokościowego, przymusowa konieczność rozpoznawania dźwięku i skali – tego nijak wyzbyć się nie mogę, tak jak mimowolnego ruszania nogami i rękami w rytm zasłyszanej muzyki. Nie tylko na koncercie, ale również w domu.

Koncert Letni – PWSZ.
Cóż, tak już pozostanie – często sobie śpiewam taki tekst, może nie makabryczny, ale z przymrużeniem oka „Zasnęła snem wiecznym, już leży na desce. Jeśli jej zagrają, to poskoczy jeszcze – bo w Bożence taka dusza, choć nieżywa, ręką rusza”.
Tekst i zdjęcia – Bożena Kwiatkowska
współpraca – Liliana Kwiatkowska